lip 15 2003

Do N.


Komentarze: 0

Kochana N.,

chyba nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, że uratowałaś mi życie. A przynajmniej wiarę w Człowieka i kawałek mnie, który się rozpadał. Bo tak to się dzieje u mnie od jakiegoś czasu, że TO powraca, a kiedy już jest, to mam wrażenie, jakbym rozpadała się na kawałki, a w każdym kawałku: ja. Okropne jest to swoiste rozszczepienie. Najbardziej boli mnie, że nie potrafię rozpoznać momentu. Jeszcze niedawno wydawało mi się, że to umiem, ale to było tylko złudzenie; po prostu, chwilowe obniżenie nastroju, chanderka i już po wszystkim. TO z kolei nadchodzi znienacka, zdradziecko, wkrada się jak najciszej i nagle wtedy zdaję sobie sprawę, że już tu jest, we mnie. I nic nie mogę zrobić, poza czekaniem, aż sobie pójdzie. Bo to wiem i w to wierzę - że musi odejść. To czekanie jest wtedy chyba najstraszniejsze: czuję, że grzęznę i nic na to nie mogę poradzić, ciągle chwytam za słuchawkę aparatu, jakby chcąc sprawdzić, czy zamiast sygnału usłyszę czyjś głos. Zastanawiam się, dlaczego telefon nie dzwoni. Tak bardzo chcę, żeby zadzwonił akurat teraz, tak bardzo chcę komuś powiedzieć, albo nie, nawet nic nie mówić, chcę po prostu słuchać, czuć obecność. Oczywiście, przez cały czas myślę wtedy o tym, co dzieje się w mojej głowie, na pozór rozmowa w niczym nie przynosi ulgi, ba! niecierpliwi mnie nawet, ale kiedy się kończy, kiedy odkładam słuchawkę, czuję, że stało się coś ważnego i zaczynam wspominać ten moment - który jeszcze całkiem nie odszedł w przeszłość, jeszcze jest za rogiem - jako coś rozrzewniającego, tak bardzo rozrzewniającego, że chce mi się płakać. I płaczę.

Płakać można nad różnymi sprawami. Generalnie płaczę nad sobą. Wzrusza mnie odbicie w lustrze, albo włos znaleziony na swetrze (mój własny!)

Wiem, że nie mogę się z nikim spotkać, bo jestem teraz wrakiem człowieka, mogę zachować się nieobliczalnie, albo w najlepszym przypadku, tak malkontencko, że po prostu zrażę do siebie innych, albo, co gorsza, narobię sobie wrogów.

Wyłączam telefon. I tak nie dzwoni, więc po co ma mnie kusić. Ale kusi. Po godzinie, lub pięciu minutach włączam go z powrotem i dzwonię. Wydzwaniam. Dostaję nerwicy, że nie odbierają, że mówią jakimś innym tonem, niż bym oczekiwała (choć spełnienie tego oczekiwania praktycznie nie jest możliwe, nie ma takiego tonu, takich słów, które by mi dały ukojenie). Raptem spostrzegam, że jestem uzależniona od telefonu. Potrafię trząść się nad nim o trzeciej w nocy, płacę potem rachunek równy 1/3 pensji, ale nic na to nie mogę poradzić.

Biorę proszki na uspokojenie. Czuję ich działanie pierwszego, drugiego, trzeciego dnia, ale następnego już mniej. “Boże, kiedy to się skończy?” – pytam, bo wierzę w Boga. Ale nie ma odpowiedzi. Czekam. Zaczynam jakieś neurotyczne, konwulsyjne działania. Maluję, piszę. O czytaniu nie ma mowy (nie wykraczam poza limit dwóch stron). W końcu zmuszam się resztkami sił i ryzykując spotkanie z innymi przedstawicielami gatunku, oko w oko, schodzę przekopać ogródek. Dziadek zawsze mawiał, że na zły humor najlepszy jest wysiłek fizyczny. Nie wyładowuję się wcale, nie macham łopatą; anemicznie, jakby to, co robię było gdzieś poza mną, plewię grządki. Sprawiam wrażenie, jakby zupełnie nie sprawiało mi różnicy, czy dłubię w ziemi, czy w gównie na przykład. Działka nie przynosi ulgi. Wracam. Czekasz. Przygnębienie. Smutek. Beznadzieja. Odrętwienie. Włączam i wyłączam telefon. Sprzątam mieszkanie z myciem okien i generalnym praniem włącznie. Tabletki. Wieczorem trawi mnie ta wewnętrzna gorączka... czuję, że nie zasnę. Chcę to zagłuszyć. Otwieram wino. I piszę. Następnego dnia w ogóle nie wstaję z łóżka. Podsypiam, ale przez większość czasu gapię się w sufit. Podnoszę się tylko, żeby sięgnąć po słuchawkę. Znowu dzwonię.

I raptem pojawiasz się Ty. W sposób tak taktowny przywracasz mnie do życia. Wyciągasz na piwo. Słuchasz. Opowiadasz. Karmisz. Patrząc, jak się krzątasz przy kuchni zdaję sobie sprawę, że od kilku dni prawie nie jem. Za to dużo palę. Podajesz mi coś z pytaniem, czy lubię, tworzysz nastrój...

Następnego dnia znowu dzwonisz. Tłumaczysz mi znaczenie moich snów. Ubierasz mnie. Patrzę, jak Twoje długie, zgrabne palce zanurzają się w fatałaszkach, przebierają te różne tkaniny i materiały na wieszakach, niektóre z nadanym ręką ludzka kształtem, inne bezwiednie się lejące. Masz skupiony wyraz twarzy. Lekko marszczysz brwi. Podajesz mi coś. Poganiasz.

Wyciągasz mnie na zakupy. Właściwie nic nie kupujemy, oprócz ciastek z kremem w cukierni (jak najsłodszych i jak najbardziej kalorycznych!), ale oglądamy wystawy, wbijamy się w jakieś łachy, by po chwili je zdjąć, rozmawiamy. Składamy wizytę fachowcom, którzy mają z Tobą na pieńku. Przysłuchuję się waszej rozmowie. Kulturalnie i w miły sposób tłumaczysz panu w biurze, o co ci chodzi. Po wyjściu informujesz mnie, że musiałaś mu zrobić tę karczemną awanturę i czujesz dyskomfort, że się uniosłaś. Nic nie mówię. Uśmiecham się. Jesteś taka delikatna... Wyciągasz z włosów szpilkę, która podtrzymuje je w sposób nie budzący zaufania. Na Twoje ramiona rozlewa się wielka czarna kaskada. W powietrzu unosi się zapach.

Pytasz o moje samopoczucie. Czy nie jestem zmęczona? Czy mam ochotę na to lub na tamto? Tak, mam ochotę, nie jestem zmęczona. Prowadź mnie dalej za rękę jak dziecko. To takie miłe, kiedy się mną opiekujesz.

Oglądamy biżuterię. Przymierzamy godzinę. Potem siedzimy w bibliotece i przeglądamy szafę pozycji, których jacyś ludzie chcą się pozbyć za 1zł. Patrzysz i mówisz, że musisz zrobić to samo, bo nie masz już gdzie mieścić swoich książek. Po czym opuszczasz bibliotekę z dziesięcioma właśnie zakupionymi...

J drugi dzień jak nie biorę tabletki. Zaczynam odzyskiwać apetyt, dręcząca gula w gardle znika.

Zaczyna mi brakować Twojego towarzystwa. Lubię te wieczory, kiedy siedzimy przy winie, mówimy o filozofii, albo o naszych historiach, o zmorach, które nas dręczą i skrzydłach motylich, co gdzieś w nas. Rozmawiamy. Czujemy.

Jest w Tobie tyle ciepła, choć brak wylewności.

Powracam. N., powracam dzięki Tobie. Bo w TYM nie można pomóc. Można tylko być. Trwać i nic więcej. Ty byłaś i trwałaś ze mną. Towarzyszyłaś mi, kiedy musiałam przedzierać się przez druty kolczaste własnych myśli i uczuć, które bolały i rzucać się w dół, na dno własnej duszy z tym wpisanym w błędnik zachwianiem równowagi i lękiem wysokości. Znowu powracam!

Dziękuję Ci.

baszutka : :
Do tej pory nie pojawił się jeszcze żaden komentarz. Ale Ty możesz to zmienić ;)

Dodaj komentarz